Premier Viktor Orbán próbował zatrzymać Budapest Pride, ale jego działania obróciły się przeciwko niemu. Efekt? Rekordowa frekwencja i polityczny cios w rząd Fideszu.

Mimo zakazu, który wydały węgierskie władze, Parada Równości przeszła w sobotę ulicami Budapesztu. Według organizatorów, tegoroczny marsz był największy w historii – mówi się nawet o 200 tysiącach uczestników. Według części mediów było ich mniej, ale nadal tłumy były imponujące.

„To kompromitacja Orbána”

– Zakaz tylko zmobilizował ludzi. Zamiast uciszyć temat, władze wypromowały wydarzenie, które okazało się politycznym ciosem dla premiera – oceniła Ilona Gizińska z Ośrodka Studiów Wschodnich. Jej zdaniem to jasny sygnał, że społeczeństwo węgierskie, a także opinia międzynarodowa, nie godzą się na ograniczanie praw obywatelskich.

Na marszu obecni byli politycy z całej Europy, w tym ponad 70 europosłów oraz ministrowie i prezydenci miast europejskich. Rząd nie mógł pozwolić sobie na brutalne reakcje policji – to mogłoby zakończyć się kolejnymi sankcjami finansowymi ze strony UE, a na to Węgry w obecnym kryzysie nie mogą sobie pozwolić.

Identyfikacja uczestników i możliwe kary

Choć nie doszło do interwencji służb, Gizińska ostrzega, że władze mogą sięgnąć po inne środki. Na ulicach zamontowano sprzęt do rozpoznawania twarzy sprowadzony z Chin, a nowa ustawa przewiduje grzywny do 500 euro za udział w zakazanym zgromadzeniu.

Dla wielu uczestników udział w marszu nie był tylko aktem solidarności z osobami LGBTQ+, ale też wyrazem sprzeciwu wobec polityki rządu Orbána.

Gra polityczna Fideszu

Według ekspertki, zakaz parady miał też drugie dno – próbę wciągnięcia lidera opozycji Pétera Magyara w spór ideologiczny. Ten jednak nie dał się sprowokować, ograniczając się do obrony wolności zgromadzeń.

– To była próba ustawienia go jako „liberalnego zagrożenia” dla tradycyjnych wartości, ale Magyar rozegrał to spokojnie i rozsądnie – podsumowała Gizińska.